Dzień 2 - podróż do Aveiro, przyjaźni policjanci i trudny kanadyjski.
Nadszedł wielki dzień opuszczenia Porto i wyruszenia na południe. Wsiadłem w autobus i pojechałem w kierunku stacji kolejowej. Zobaczyłem ogromny budynek, więc wszedłem do niego i ustawiłem się w kolejce po bilety. Było tam naprawdę tłoczno. Wziąłem numerek i zobaczyłem, że przede mną jest około 100 osób! Zagadałem do kogoś żeby zapytać, jednak okazał się być podróżującym Hiszpanem. 30 osób później dopatrzyłem się napisu "ten punkt nie sprzedaje biletów kolejowych". Trochę mnie to zmieszało, gdyż widziałem pociągi, ludzi płacących przy okienku i dostających bilety. Nikt nie był w stanie odpowiedzieć na moje pytanie, więc zapytałem policjantów pilnujących stacji. Dowiedziałem się, że w tym miejscu można kupić bilety na metro, bilet na pociąg kupię w małym budynku obok. Udałem się tam i bezproblemowo udało mi się uzyskać mój bilet. To bardzo wygodne! Czułem się jak w restauracji w której wszystko jest za darmo. Wybrałem sobie dowolne miejsce w Portugalii, podszedłem, pokazałem kartę i po chwili zmierzałem na peron z wydrukowanym biletem. Kolejną zaletą jest elastyczność, minutę przed wejściem do pociągu można zmienić zdanie co do wyboru miejscowości. Tak też zrobiłem. Początkowo chciałem pojechać do parku w Geres, jednak zdecydowałem się odwiedzić Aveiro, gdyż zaintrygowało mnie odwiedzenie "portugalskiej Wenecji".

W pociągu poznałem ciekawą parę. Ian pochodził z Kanady, zaś jego dziewczyna z Hiszpanii. Wyglądali na zakłopotanych, więc spytałem czy nie potrzebują pomocy. Od słowa do słowa zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałem się, że kiedyś byli w Gdańsku odwiedzić znajomych. Zapytałem ich czy ciężko im było się porozumiewać w języku angielskim w naszym kraju, a oni podzielili się ciekawym spostrzeżeniem: dużo łatwiej ludzie rozumieli dziewczynę Iana niż jego samego. Zdziwiło mnie to, bo nie miał mocnego akcentu, mówił przepięknym angielskim, z drobnymi kanadyjskim naleciałościami. Jak mi ktoś mądry później powiedział: problem z native speakerami jest taki, że wystarczy lekko przekręcić wymowę jakiegoś słowa i nie zrozumieją. Nowo poznani znajomi polecili mi plażę Costa Nova, więc zweryfikowałem moje plany podróżnicze i wybrałem się tam. Niestety do Costa Nova nie dojedziecie pociągiem. Jeżdżą tam busy, ale ja przedsięwziąłem inną strategię: przespacerowałem się przez miasto, zmierzając w kierunku drogi wylotowej. Moim oczom ukazały się przepięknie pomalowane kajaki i gondole kuszące turystów na każdym kroku.

Poruszając się po Aveiro dobrze mieć otwartą mapę, gdyż bardzo łatwo pójść gdzieś, gdzie drogę odetnie woda i będzie trzeba nadrabiać sporo kilometrów. Do drogi wylotowej nie doszedłem, bo za bardzo podobał mi się krajobraz centrum. Postanowiłem łapać stopa w pobliżu wody, by umilić sobie oczekiwanie. Cieszę się, że nie szedłem tak daleko, bo złapanie stopa zajęło mi jakieś 4 minuty. Pani, która mnie wzięła była kochana: dostałem od niej darmowe pomarańcze, zaproponowała mi także żebym po nią zadzwonił jak skończę wypoczywać, to podrzuci mnie do Aveiro. Nie chciałem jednak nadużywać jej dobroci, więc grzecznie odmówiłem. W Costa Nova domy malowane są w charakterystyczne paski, które oświetlone portugalskim Słońcem wyglądają obłędnie.

Żeby dojść do plaży musiałem pokonać pagórek. Było to magiczne doświadczenie, bo stopniowo zza niego wyłaniał się przepiękny krajobraz.

Piękne, rozległe wydmy, które wyglądały tak pięknie, jak te ze Słowińskiego Parku Narodowego! Najbardziej jednak urzekła mnie kładka, która ciągnęła się wzdłuż wody, stwarzając możliwość niesamowitego spaceru. Można cieszyć się przemierzaniem wybrzeża bez ryzyka zapiaszczenia walizki!

Mimo wszystko nie byłem w spacerowym nastroju, więc wyjąłem mój hamak i powiesiłem go pod ową kładką. Bujałem się na hamaku i zajadałem się pysznymi pomarańczami, czułem się jak w raju!

Leżąc, zauważyłem mężczyznę z aparatem, więc chciałem poprosić go o zrobienie mi zdjęcia. Rozmowę rozpocząłem od pytania skąd jest. Jak się okazało - z Poznania. Ciekawą sprawą jest, że w Polsce nie spotkałem żadnego Poznaniaka, a w Costa Nova, malutkiej miejscowości, której jedyną atrakcją są stylowe domy i plaża - tak. Mężczyzna, którego imienia niestety nie zapamiętałem (najwyraźniej byłem zbyt podekscytowany spotkaniem rodaka) okazał się pilotem wycieczek. Poprosiłem o rekomendacje: dowiedziałem się o kilku ciekawych miejscach w Portugalii. Sprzedał mi także ciekawy trick na szukanie jedzenia za granicą. Aż dziw bierze, że potrzebowałem przewodnika z wieloletnim doświadczeniem, by uświadomić sobie tak błyskotliwy i przydatny fakt. Aforyzm brzmiał "Jeśli w knajpie są plastikowe krzesła, to już wiedz, że będzie dobrze". Wróciłem stopem do Aveiro, zabrały mnie dwie Panie, które niestety nie mówiły w języku innym niż portugalski. Idąc za ciosem odwiedziłem knajpę "U Augusta" z lśniącymi, czerwonymi i co najważniejsze: plastikowymi krzesłami. Zamówiłem wołowinę z serem, jajkiem oraz "chips".

Myślałem, że dostanę zwykle frytki, jednak dostałem ogromną tackę świeżo zrobionych czipsów. Były bardzo smaczne: ciepłe i chrupiące. Do mięsa dostałem pikantny sos piri piri, który doskonale zagrał się z jego smakiem. Najedzony udałem się w kierunku dworca kolejowego, gdzie wsiadłem w pociąg do Coimbry. Z Aveiro pociąg jedzie do miejscowości Coimbra-B (trochę dalej od centrum) gdzie trzeba się przesiąść, by dojechać do Coimbra-A. Drugi odcinek trasy trwa 3 minuty, więc dłużej stałem w kolejce po bilet, niż jechałem pociągiem. Coimbra okazała się jeszcze bardziej wzgórzysta niż Porto. Nawet na krótkich odcinkach, gdy spacerujemy pod górę, Google maps pokazuje około 20% dłuższy czas. Google niestety nie jest tak mądre, by doliczyć moją walizkę; ja niestety musiałem o niej pamiętać i ciagnąłem ją dzielnie, by ostatecznie znaleźć się za siedmioma górami.

W centrum zobaczyłem ludzi opierających się na knykciach.

Na początku myślałem, że to adepci karate (byli ubrani na biało), jednak okazało się, że to jeszcze więksi wojownicy - studenci. Miasto słynie ze studentów, zaś studenci starają się zasłynąć w mieście. Zapragnąłem zasięgnąć więcej informacji, więc zapytałem najbardziej sympatycznego Portugalczyka w promieniu Coimbry o to, co się dzieje. Padło na Joao. Opowiedział mi, iż są to swego rodzaju otrzęsiny (nazywają to Praxe). Starsze roczniki sprawiają, że młodsze cierpią, by przygotować je na życie akademickie. Zwyczaj ten występuje w innych miastach Portugalii, ale nie jest tak hucznie obchodzony jak w Coimbrze. Po kilku pytaniach kim Joao jest i dokąd zmierza dowiedziałem się, że też jest studentem informatyki. Spytałem czy mógłby mnie oprowadzić, wymieniliśmy się telefonami i ruszyłem w stronę hostelu. To zabawne, bo moje pragnienie poznawania kultury było częściowo spowodowane tym, że chciałem chwilę odpocząć od tachania walizki (nie oceniajcie, byłem zmęczony). Naprawdę nie jest trudno kogoś poznać, zwłaszcza że prawie wszyscy mówią po angielsku (za co muszę Portugalczyków pochwalić). Dotarłem do hostelu, szybko się zameldowałem i wziąłem prysznic. Potem skontaktowałem się z Joao, który zaproponował żebyśmy poszli do niego. Joao mógłby być wzorcem parenetycznym informatyka. Poważnie, jego mieszkanie byłoby bardziej informatyczne tylko wtedy, gdy samo w sobie było symulacją komputerową: suche przekąski w różnych miejscach w zależności, gdzie powstaje oprogramowanie, rama od łóżka służąca jako wieszak na ubrania, materac na ziemi, niedokończony posiłek o niezbadanej dacie przydatności do spożycia. Jeśli chcecie zatrudnić Joao jako informatyka to ręczę, że bardziej informatycznego informatyka nie znajdziecie. Jak możecie się domyślić zaczęliśmy gadać o branży, projektach. Zobaczyłem nawet notatki ze studiów: program dużo nie różni się od tego w Polsce. Nie różniła się także gościnność, Joao poczęstował mnie różnymi lokalnymi trunkami, a potem dołączyła do nas jego koleżanka. Joao od 11 lat zajmuje się muzyką, więc puszczał mi swoje utwory, bawiliśmy się nawet mikrofonem z efektem autotune.

Jak możecie się domyślić, po drobnej degustacji, rozmowy stawały się jeszcze bardziej specjalistyczne. Postanowiłem położyć temu kres i zaproponowałem spacer. Oprowadzili mnie po mieście, opowiadali m.in. o wysokich schodach nazywanych przez nich "backbreaker".

Mają one ścisły związek z Praxe - młodym studentom daje się 5kg piasku, każąc wchodzić i schodzić po schodach. Z samej góry schodów rozciąga się ładna panorama miasta. Chciałem mieć energię żeby z nich zejść o własnych siłach, więc pdziękowałem moim przewodnikom i wróciłem do hostelu: tak minął mi dzień drugi.
Dowiedz się więcej o bilecie IntraRail TUTAJ. Skorzystaj ze zniżki na EURO26 (bilet bez Karty: 146 EUR, ze zniżką u nas: 127 EUR).